Powracam do odłożonego przed kilku tygodniami tematu „Dzieła nasze i dzieło Boga” w nas. Wiąże się to z niektórymi wypowiedziami poczynionymi przy innej okazji. Ta kwestia należy bowiem do jednej z fundamentalnych naszego życia. W odniesieniu do niej dokonuje się bowiem (lub nie) właściwe wypełnienie się naszego życia. Wypowiadam to z punktu widzenia chrześcijańskiego, ale w pewnym sensie dotyczy to ostatecznie każdego człowieka. Chrześcijanin, dzięki znajomości Jezusa Chrystusa, ma możliwość przeżywać to dzieło Boga bardziej świadomie. Inni, którzy dokonują pewnej refleksji czy dochodzą do pewnej świadomości w tej materii, będą to przeżywać w wiadomy im i Panu Bogu sposób.
Poniżej zestawiam dwie wypowiedzi Jezusa. Jezus je wypowiedział w konkretnych sytuacjach. Mają one jednak swoją „prehistorię”. Są zakorzenione w Biblii. Pierwsza to przytoczenie przez Jezusa słów proroka Micheasza (Mi 7,6 w Mt 10,36). Druga to słowa, jakie Jezus kieruje do Judasza w Ogrójcu, gdy ten dokonuje zdrady przez pocałunek (Mt 26,50). Odzwierciedlają one treści wyrażone np. w Ps 41; 55; Za 13,6.
Nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy (Mt,10,36)
Przyjacielu, po coś przyszedł (Mt 26,50)
Jezus – prawda relacji
Przyjście Jezusa do ludzi i Jego bycie w prawdzie przed każdym człowiekiem spowodowało zmiany w relacjach międzyludzkich. To przyjście Jezusa było i pozostaje drogą do odkrywania prawdy w tych relacjach i do objawiania człowiekowi jego samego. Wskutek grzechu mamy bowiem zniekształcone pojęcie o sobie. Relacje budowane przez nas z naszymi bliźnimi – z konieczności mające odniesienie do tego naszego pojęcia o sobie (dotyczy to każdego) – mają w sobie też coś z błędu i nie są spełnieniem tego, do czego człowiek został stworzony i czego w gruncie rzeczy oczekuje – by być w prawdziwej jedności i komunii. Nasze relacje są ułomne, interesowne, niestałe itp.
Jezus przychodzi, by leczyć człowieka z jego błędnych, niewłaściwych i zniewalających relacji. W tych, którzy przyjmują Jezusa, te relacje – ze względu na Jezusa -zmieniają się. On daje inną podstawę do kształtowania i przeżywania wszelkich relacji międzyludzkich. Dokonuje się to przez prawdę. Ta obnaża i boli, ale jest jedyną drogó uzdrowienia. Dlatego miecz i rozłam nawet wśród najbliższych z Jego powodu (zob. Mt 10,34-37). Naturalnie, celem nie jest rozłam, lecz oczyszczenie relacji z interesowności i wprowadzenie w prawdziwą jedność i pokój.
Przyjaciel – nieprzyjaciel
Wskutek tej zmiany, jaka dokonuje się w człowieku w świetle i mocy obecności Jezusa i jego Ewangelii także takie pojęcia, które wyrażają nasze relacje, jak np. przyjaciel czy nieprzyjaciel, otrzymują inny wymiar i inną rolę. W zasadzie nie chodzi o pojęcia, ile o osoby, które my tymi pojęciami określamy. W naszym zwyczajnym odczuciu przyjacielem zasadniczo nazywamy tego, kto nam pomaga według naszych oczekiwań, a nieprzyjacielem, tego, kto nam w tym jakoś przeszkadza i kto nie pasuje do naszego świata – jest nam nieprzyjazny. To
Trzeba jednak stawię sobie pytania: Czy jednak to jest zawsze dla nas dobre? Czy czasem nie mylimy się właśnie w tym naszym ustawieniu, gdyż nasz punkt wyjścia jest tylko naszym i sami nie potrafimy inaczej? Nawet nasze najlepsze osiągnięcia będą tylko naszymi dziełami. Ale czy o to tylko chodzi. Czy na tym można pozostać? Czy nie powinno dokonać się w nas coś innego? Coś co by nas przemieniało a właściwie wytrącało nas z tylko naszego punktu widzenia i oceniania wszystkiego? Czy nie powinno coś takiego stać się także – a właściwie przede wszystkim – w naszych relacji z bliźnimi? A może potrzebujemy doświadczenia czegoś, czego żaden przyjaciel nie jest w stanie wobec zrobić, bo nie chce nas stracić i dlatego będzie nam mówił to, co jest dlań korzystne. Nazywamy to obłudą i tym się brzydzimy, ale łatwo w tym sami tkwimy. Może potrzebujemy działania wobec nas i na nas jakiegoś „przyjaciela-nieprzyjaciela”, który dokona czegoś bolesnego, co może być okazją do nowego, właściwego ustawienia naszego życia i naszych relacji z bliźnimi? Czy w takim czymś może przejawiać się dzieło Boga?
Przyjacielu, po to tu jesteś.
Jezus do zdradzającego Go pocałunkiem Judasza wypowiada słowa, które nas zadziwiają i pozostawiają pole do wielu interpretacji. Zazwyczaj odczytujemy je jako pytanie: Przyjacielu, po coś przyszedł? Można jednak te słowa Jezusa odczytać jako stwierdzenie: Przyjacielu, po to tu jesteś. Jezus wiedział, po co przyszedł Judasz i to już wcześniej zaakceptował. Odpowiada to temu, co – wg ewangelii św. Jana – Jezus mówi do Judasza jeszcze w wieczerniku: co czynisz, czyń co prędzej (J 13,27). Słowo przyjacielu w ustach Jezusa nie było zapewne ironiczne. Jezus wiedział, że trzeba było tego „przyjaciela-nieprzyjaciela”, aby w Nim i na Nim dokonało się dzieło Boga zbawiające człowieka. Jest to tajemnica. W jej odkrywaniu możemy inaczej patrzeć na stojących obok nas przyjaciół-nieprzyjaciół. Bez nich nie dokonałoby się wiele dzieł Boga w człowieku.
Zyciowy przewrót – wyzwolenie
Odkrywanie tej prawdy, że nasi „nieprzyjaciele” spełniają swoją rolę w naszym życiu, jest trudne i bolesne. Jest ono jednak wyzwalające człowieka z zamknięcia się w sobie. Naturalnie nie można tego zredukować do prostej zamiana ról. Niechaj nikt nie wyciąga wniosku, że powinien od tej chwili nazywać przyjaciół nieprzyjaciółmi czy odwrotnie. Warto jednak spojrzeć na nasze relacje. Czy w nich spełniają się tylko nasze dzieła, czy też dokonuje się dzieło Boże w nas.
Widoczne jest to szczególnie w postawie męczenników. Przykładem może być św. O. Maksymilian Kolbe. W obozie zabiła go nieprzyjaźń człowieka, ale uratowała go jego moc przyjęcia nieprzyjaźni ze strony człowieka. Mam na myśli końcowe chwile życia Świętego w bunkrze głodowym. Uratowała go przed zemstą, przed rozpaczą, przed bezsensem itp. Ta moc pozwoliła mu zachować siebie w oddaniu życia. Dokonało się dzieło Boga.
Ta przedziwna kuracja naszego serca polega na przyjmowaniu Jezusa, Tego, którego Bóg naznaczył swoją pieczęcią (Misterium Paschalne) i którego do nas posłał – czyli Jezusa. Ta kuracja dokonuje się w wierze w Niego. On nas przyjął za swoich, mimo że byliśmy nieprzyjaciółmi Boga (zob. Rz 5,1-11; Kol 1,21n).
W praktyce zaś oznacza to przyjmowanie także tego wszystkiego, co jest przeciwko nam, na ile (jeszcze) jesteśmy w mentalności starego człowieka. Nie wystarczy więc czynić dobro, trzeba – i to jest dla nas konieczne – także i przede wszystkim zgodzić się na to, by zostać dotknięty tym, co odbieramy jako złe, co jest skutkiem grzechu (naszego i naszych bliźnich) i co musi mocą wiary w Jezusa, być w nas niejako przepracowane czy przerobione. Dla naszego zdrowia i prawdy naszego życia potrzeba nam krzyża. Moc zaś przyjmowania krzyża jest dziełem Boga w nas. Z tego dzieła wynikają zaś wszystkie dobre dzieła. Przytoczę na koniec słowa ks. J. Twardowskiego doradzającego specjalną modlitwę:
Pomódl się o to, czego nie chcesz wcale,
Zacznij się modlić przeciw sobie
O to największe, co przychodzi samo.
Właśnie to dzieło Boga przychodzi samo, ale trzeba naszej otwartości na to dzieło przeciwko samemu sobie. Trzeba też naszego upracowania się i umęczenia ze samym sobą (czasem przy pomocy bliźnich), żeby przyjąć to dzieło jako dar, jako czyste dzieło Boga w nas.
Bp ZbK
Komentarze
19 odpowiedzi na „Dzieła nasze i dzieło Boga (4)”
Swoisty 'przepis’ jak rozpoznać przyjaciela znajduję w Syr 6,5-17. Jezus dopowiada i rozszerza pojęcie 'przyjaciel’, ale nie omija określenia nieprzyjaciel.
1. Jakże trudno, z pełną odpowiedzialnością, nazwać człowieka PRZYJACIELEM.
2. W ostatnich latach pojęcie zdewaluowało sie i często trzeba zadawać pytanie rozmówcy – co rozumiesz pod tym pojęciem.
3. Jak wielkim zaufaniem trzeba darzyć przyjaciela, żeby nie postawić go w gronie nieprzyjaciół, kiedy przekazuje nam bolesną prawdę o nas, kiedy koryguje nasze błędy, których nawet nie domyślamy się.
17) Kto boi się Pana, znajdzie przyjaźń prawdziwą, i jakim on sam jest, takim jego przyjaciel.
#1 ze
To, co piszesz jest słuszne. Tak jest z sprawą przyjaźni. Dziękuję za te myśli i odniesienia do Biblii.
Jednak to, co ukazuję w tym moim wpisie stawia problem inaczej, czy raczej o co innego w tym chodzi. Nie chodzi tutaj o znalezienie przyjaciela i tego, co w naszym życiu wydaje się nam być korzystne itp., lecz o odkrywanie prawdy, że także w sytuacjach „nieprzyjaznych” i będących w pewnym sensie przeciwko nam samym (chodzi o nas z naszą własną koncepcję życia wynikającą ze „starego” człowieka) może dokonywać się w nas „nieprzewidziane” czy nie zaplanowane przez nas dzieło Boga. Gdy to odkrywamy, dokonuje się wiele zmian na naszym „widnokręgu życiowym” i zaczynamy inaczej patrzeć na osoby stojące wokół nas i na wydaqrzenia, jakie nas spotykają. Nie dzieje się to mechanicznie i nie jest to żaden fatalizm. Jest to odkrywanie mądrości Bożej, dzięki której dokonuje się w nas Boże dzieło.
Dzieło Boga w nas to nie suma naszych wysiłków ani też naszych chęci czy intencji działania (chociaż to wszystko jest potrzebne), lecz to, czego On dokonuje w nas (w pewnym sensie przeciwko nam), kiedy dostrzegamy potrzeby zmiany w nas i na to się godzimy. Przebieg tego może się dokonywać także (i de facto dokonuje się najczęściej) w warunkach pozornie dla nas „niekorzystnych”. Jest to wielkie misterium.
Ks. J. Twardowski wspaniale to ujął w cytowanej „podpowiedzi” modlitwy przeciw sobie. Jest to coś z przewrotu kopernikańskiego w naszym poznaniu świata wokół nas. Chrześcijaństwo to, stałe odkrywanie „inności” punktu widzenia – różnego od naszego własnego. Dlatego jest to dzieło Boga – stające się w nas przy okazji naszego działania.
Pozdrawiam!
Bp ZbK
odniesienie do #2 Dokładnie tak zrozumiałam rozważanie. Lubię znać definicje i stąd zdania 1 i 2. Zdanie 3 to pierwsza refleksja do rozróżnienia przyjaciel-nieprzyjaciel (Sm 6,17 pojawiło się tu pomyłkowo).
Chociaż ogarnia mnie lęk przed sytuacjami 'nieprzyjaznymi’, to jednak doświadczam tego, że to właśnie te najtrudniejsze sytuacje były inspiracja do refleksji nad sobą i otwierania się na Jezusa. Prowadziły do 'przewrotów kopernikańskich’ w moim życiu. Nie potrafię jednak dziękować w tych trudnych chwilach.
Tak trudno przyznać, że są to dzieła Boga we mnie.
Pozdrawiam
Dziękuję za te rozważania. Pisze Ksiądz Biskup: „trzeba (…) zgodzić się na to, by zostać dotknięty tym, co odbieramy jako złe, co jest skutkiem grzechu (naszego i naszych bliźnich)”
Te słowa przypominają mi ważne dla mnie doświadczenie w wierze. Kiedyś zafascynowana św. Faustyną powiedziałam Bogu, że też bym chciała, żeby w moim życiu objawiało się Jego miłosierdzie, by moje życie także było psalmem o Jego miłosierdziu. Wtedy przyszło mi w sercu pytanie : „czy zgadzasz się na to, że będą w ciebie intensywnie uderzać grzechy innych? Czy chcesz – mocą Chrystusa – przyjmować te uderzenia grzechów i przebaczać, okazywać miłosierdzie?” Uświadomiłam sobie, że miłosierdzie objawia się tam, gdzie najpierw miał miejsce grzech.
Kiedyś usłyszałam (i bardzo mnie to przekonało), że nasi „nieprzyjaciele” są dla nas pomocą w nawróceniu – bo ich obecność uświadamia nam, że sami z siebie nie potrafimy kochać bezinteresownie, przebaczać.
Znowu czytam te słowa Księdza Biskupa w samą porę. Po raz kolejny ukazanie tego kierunku w relacjach otwiera w konkretnej sytuacji przede mną perspektywę inną, niż tylko ludzka. Chyba nie potrafię jeszcze „modlić się przeciw sobie, o to czego nie chcę wcale”, ale w tym, „co przychodzi samo” (czasem niechciane i niezrozumiale) zaczynam dostrzegać – również dzięki katechezie Księdza Biskupa – przebłysk NAJWIĘKSZEGO.
Dziękuję.
Proszę o dokładniejsze wyjaśnienie, bo nie rozumiem zdania: „Inni, którzy dokonują pewnej refleksji czy dochodzą do pewnej świadomości w tej materii, będą to przeżywać w wiadomy im i Panu Bogu sposób.” W kontekście wcześniejszego zdania „inni”, czyli nie chrześcijanie, jeżeli będą to przeżywać w „wiadomy im i Panu Bogu sposób” to by znaczyło, że też świadomie. Czuję, że błądzę.
Dziękuję Księdzu Biskupowi za to, że Jego postawa w trudnym doświadczeniu (choroba) jest potwierdzeniem Jego pasterskiego nauczania. Łatwo nam wszystkim – tak myślę – mówić o zawierzeniu Panu Bogu, o przyjmowaniu „nieprzyjaznych sytuacji”, ale świadczyć o tym??? A jednak można!!! To buduje i chce się wtedy ryzykować przyjmując z całą świadomością Boży plan na moje życie. H.Ala
W związku z naszymi wcześniejszymi rozmowami na temat wybrania chciałabym jeszcze przytoczyć fragment dzisiejszej refleksji z portalu „Bóg wybrał mnie na chrześcijankę. Udzielił mi wszelkiej łaski, która może mi być potrzebna. Nie dla mnie – dla innych, by się nią dzielić jak chlebem.
Co z nią robię? Czy przypadkiem nie karmię się nią sama, zamiast rozdawać ubogim? „
z portalu „wiara” – umknęło mi w poprzednim wpisie
„Nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy (Mt,10,36)” (…) „Dlatego miecz i rozłam nawet wśród najbliższych z Jego powodu”
Tu podzielę się moją refleksją. Zarzuca mi się, że potrafię wybaczyć naganne zachowanie różnych osób niekoniecznie spośród moich najbliższych, natomiast małych błędów nie wybaczam tym, których spotykam na co dzień. Zachowanie tych pierwszych staram się wytłumaczyć – od bliskich wymagam bycia idealnymi. Do niedawna myślałam, że te zarzuty są nieprawdziwe. Że po prostu mają na celu poprawę osoby mi bliskiej tak, by stała się idealna. Teraz widzę, że jest inaczej – często jestem tyranem swoich bliskich (zwłaszcza jednej osoby) niż przyjacielem.
A może raczej jestem takim nieprzyjacielem, dzięki któremu ma szansę w moich bliskich dokonywać się dzieło Boże? (Mąż często mówi, że żywcem pójdzie do nieba… )
Tylko czy ja daję Bogu miejsce, by działał we mnie….
Pozdrawiam serdecznie 🙂
Przesyłam pozdrowienia
#6 basa
Napisałem:
Chrześcijanin, dzięki znajomości Jezusa Chrystusa, ma możliwość przeżywać to dzieło Boga bardziej świadomie. Inni, którzy dokonują pewnej refleksji czy dochodzą do pewnej świadomości w tej materii, będą to przeżywać w wiadomy im i Panu Bogu sposób.
Wyjaśniam, to co poniekąd wydaje mi się oczywiste przy podstawowej znajomości zagadnienia stworzenia człowieka na obraz i podobieństwo Boga i nowego stworzenia w Jezusie Chrystusie przez Chrzest.
Chrześcijanin, na miarę poznania tajemnicy Jezusa Chrystusa, będzie przeżywał to wszystko, co jest związane z jego relacjami z bliźnimi itp. w sposób bardziej świadomy tego wszystkiego, o co w tych relacjach chodzi. A co do tego, o co w tych relacjach chodzi, to odsyłam do katechez Chrzest w życiu i misji Kościoła, Część I, Boża wizja człowieka. Chodzi ostatecznie o bycie dla drugiego, czy tracenie życia dla drugiego, czy umieranie dla drugiego. Taki jest sens relacji w Chrystusie. Oczywiście, to nie wyczerpuje wszystkiego w życiu chrześcijańskim, ale to jest konieczne, aby mówić o relacjach w Chrystusie. Chrześcijanin mający w jakimś stopniu dojrzałą i uformowaną wiarę jest tego jakoś/bardziej świadomy. To przeżywa w sakramentach itd.
Natomiast co do innych, tzn. tych, którzy nie znają Jezusa Chrystusa, nie można powiedzieć, że będą to wszystko przeżywali w sposób nieświadomy. Pan Bóg ma różne drogi dotarcie do człowieka. Jednakże jak długo nie poznają Jezusa Chrystusa (Jego Misterium Paschalnego) trudno aby przeżywali swoje relacje wprost w kluczu Jezusa Chrystusa. Nie można jednak wykluczyć, że Pan Bóg ze swoją łaską do niech dociera, jak o tym mówi Sobór Watykański II. Dlatego napisałem: będą to przeżywać w wiadomy im i Panu Bogu sposób.
Mam nadzieję, że trafiłem z odpowiedzią i to będzie pewnym rozjaśnieniem. Jeśli nie, proszę bardziej sprecyzować pytanie.
Pozdrawiam!
Bp ZbK
Dziękuję bardzo. Zrozumiałam.
Pierwsze zdanie zrozumiałam już wcześniej, dlatego nie włączałam go do mojego ostatniego pytania. Natomiast dziękuję za nie także, bo jest ono odpowiedzią na pytanie postawione przy innej okazji. Myślę, że w ten sposób jestem bardziej świadoma.
Przy okazji dziękuję za katechezy „chrzcielne”, bo wiele mi one pomagają i w rozumieniu, i w umieraniu, i w byciu bardziej świadomym.
Ale się „rozdziękowałam”, ale brakuje tu chyba najważniejszego podziękowania.
Dziękuję Ci Panie Boże za wszystkie osoby, a zwłaszcza te trudne, kontakt z którymi udoskonala mnie w drodze do Ciebie.
Moja zmarła mama była mi takim przyjacielem-nieprzyjacielem. Była bardzo trudnym w kontaktach człowiekiem. Jej brat często gdy o niej rozmawialiśmy mówił: „Tacy ludzie są nam dani po to by pokazywać jacy jesteśmy”. Rzeczywiście w kontaktach z nią wychodziła moja nieciepliwość, pycha, złość bardzo często. Dopiero teraz ponad pól roku po jej śmierci widzę jakim była darem od Pana Boga. Przez nią w taki często bolesny sposób Pan Bóg mnie korygował, ociosywał. Ale to zobaczyłam dobrze dopiero po jej śmierci. „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” cytując znowu ks. Twardowskiego. Nawet gdy ta miłość jest tak trudna, tak wiele kosztuje, kosztuje nasze umieranie dla drugiego.
Przytoczone przez Basę cytat z portalu wiara nasunął mi pewną – hmmm, może trochę filozoficzną 😉 – wątpliwość.W odniesieniu do 1 Kor 15,10 : czy to my robimy coś z łaską, czy łaska robi coś z nami? Czy jest może jeszcze inaczej? Będę wdzięczna za jakieś rozjaśnienie w tej kwestii.
Co do nieprzyjaciół, chciałam się podzielić swoim doświadczeniem. Jestem od długiego czasu w trudnej sytuacji zawodowej (mam duże, niezależne ode mnie, trudności z otwarciem przewodu doktorskiego). Wielokrotnie chciałam się już poddać, ale Bóg mi zawsze co do mojej pracy daje Słowo o walce – długo by o tym opowiadać…(np dziś na adoracji dostałam słowa Ps 144,1 🙂 ) Kiedy stwierdziłam, że w ogóle odejdę z pracy w szkolnictwie, Bóg odpowiedział mi słowami z Syr:
„Trwaj w swoim zawodzie i bądź mu oddany,
a w swojej pracy zestarzej się! (…)
ufaj Panu i wytrwaj w twym trudzie,
albowiem łatwą jest rzeczą w oczach Pana
natychmiast i niespodziewanie wzbogacić ubogiego.” (Syr 11,20-21 wg przekładu z BJ)
Moja przyjaciółka przywiozła mi teraz z Syndey, z Namiotu Spotkania wybrane dla mnie (po modlitwie do Ducha Świętego) Słowo Boże. Dała mi je w czasie, gdy znów się zastanawiałam, czy nie powinnam dać sobie spokój z tym wszystkim.
„It is the Lord your God, who goes with you to fight for you… and gives you vicory” (Pwt 20,4)
Tak mnie zaintrygowało, że Bóg dał mi to Słowo z usuniętymi słowami o nieprzyjaciołach. Odkryłam, że to dla mnie przesłanie, bym w tych przeciwnościach nie traktowała nikogo jak wroga. Pomaga mi to odkrycie, zwłaszcza że trudno jest mi czasem znosić upokorzenia związane z moimi staraniami 🙁
„Nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy” – to się nawet bardzo zgadza w moich relacjach z mężem ale dopiero teraz rozumiem – dzięki nauczaniu Ks. biskupa – że to dla mnie dobre i dlaczego dobre. Oczywiście nie jestem tym zachwycona bo stary człowiek we mnie chciałby żeby wszystko było super dobrze ale żeby nic nie stracić.Ale coraz częściej zauważam w moim życiu – w domu i w pracy – te momenty o których ks. biskup mówił, że mogę nie dochodzić swoich racji, nie bronić się, bo już mam innego Obrońcę. Zgadzam się z ks. biskupem, że to jest bardzo leczące, pomagające żyć w prawdzie o sobie i takie wyzwalające! Wtedy wszystko jest inne,prawdziwe, sensowne i piękne. Bardzo tego doświadczam i nie mogę się nazachwycać pięknem świata.Zawsze poszukiwałam czegoś więcej niż tylko niedzielnej mszy świętej i ciągle czułam jakiś niedosyt, sama nie potrafiłam, aż tu ks. biskup zaczął mówić o przewrocie kopernikańskim.Tak to jest przewrót,ciężko idzie ale w moim życiu się dzieje.I za to bardzo dziękuję. Nie wiem czy to składnie napisałam ale chciałam bardzo podziękować ks. biskupowi za wszystko co robi, że traktuje diecezjan poważnie jak bliską sobie wspólnotę – tak napisała p. Ewa Czaczkowska we wczorajszej Rzeczpospolitej.
W ostatnim czasie doznaje 'pocałunków Judasza’. Staram się o taka postawę, że „Bez nich nie dokonałoby się wiele dzieł Boga w człowieku”, więc wszystko robię, żeby nie dać się sprowokować. Jednak brakuje mi sił, bo osoba ma wyjątkowy 'dar’ konfabulacji w otoczeniu. Jezus powiedział 'Przyjacielu’, ale ja nie potrafię. Dodam jeszcze, że nie jestem uprzedzona, ale zwyczajnie – boję się tej osoby.
Droga ze.
Wydaje sie ze podążę za Twoją myślą odnośnie lęku przed przyjacielem-nieprzyjacielem: kij w mrowisko włożyłaś tym nurtującym mnie od dawna aspektem. Często lęk przed tym pozornie mocniejszym jest tak paraliżujący że odbiera racjonalne myślenie. Jedynym rozsądnym wyjściem jakie mi przychodzi na myśl jest albo atak, albo ucieczka. Jezus nie skorzystał ani z pierwszego ani z drugiego wyjścia. Przyjął go, tego przyjaciela-nieprzyjaciela. A ja nawet jeśli wiem, że to ma sens, że chcę przyjąć takie czy inne zachowanie drugiego, że chcę stracić, to nic, wewnątrz i tak szamocze się jak wystraszony kurczak…
Widzę pewną trudność w nazwaniu złem tego, co przychodzi od drugiego, ja wiele razy zbyt długo zwlekałam. A przecież nie robię nikomu krzywdy gdy mam odwagę i nazywam jego grzech grzechem. Dopiero wtedy mogę trochę rozumieć i ewentualnie usprawiedliwić – to daje głęboki pokój i wydaje się, że otwiera nas na „dzieło Boga w nas”. Może tak jest, ponieważ w centrum mojego zainteresowania nie jestem już ja i to, że mnie boli, lecz ten drugi i jego problemy. Tym bardziej, gdy nie widzimy usprawiedliwienia, jesteśmy może atakowani – paradoksalnie łatwiej szukamy ratunku u Niego, a nie bronimy się przed człowiekiem.